Przyfrunął skądś. Chodził po padoku między kurami i końmi. Złapaliśmy bez większego problemu, nie miał siły latać. W klatce od razu zabrał się za jedzenie.
Zaobrączkowany. Nawet z numerem telefonu. Zadzwoniliśmy.
Właściciel nie był specjalnie zachwycony. Po jednego pół Polski jechał nie będzie. Wypuścić, może doleci. Albo wysłać. Ale adresu nie podał. A tymczasem nasz gość wzbudził zainteresowanie…
Najadł się, odpoczął. Postanowiliśmy wypuścić…
Nie odleciał daleko. Siadł na orzechu i postanowił, że się stamtąd nie rusza. Wieczorem ściągnęliśmy go do klatki.
Posiedział dwa dni. Odpasł się. Odpoczął. Wypuściliśmy. Zatoczył trzy koła i odleciał…
Następnego dnia po południu wrócił. Usiadł na klatce i zażądał posiłku 🙂
I tak jest od kilku dni. Koło 2 po południu przylatuje. Siada na dachu obory, potem sfruwa na klatkę albo na padok. Zje, napije się, pokręci się trochę. I odlatuje. Czyżby miał zostać?