Do zamknięcia naszych doświadczeń w posługiwaniu się kosą alpejską w formułę warsztatów droga okazała się być daleka. Po raz pierwszy myśl pojawiła się dwa lata temu, by później powracać od czasu do czasu. Ale, jak mówią, młyny Boże mielą powoli, ale dokładnie. W końcu nastał czas, kiedy nie można było tego już dłużej odwlekać: naciski oddolne były duże a trawa w końcu urosła… I tak oto w miniony weekend spotkaliśmy się na testowej wersji warsztatów o nieustalonej jeszcze nazwie, które przyciągnęły śmiałków żądnych zdobycia umiejętności posługiwania się tym owianym tajemnicą narzędziem.
Łatwo nie było: logistyka skomplikowana, przygotowań dużo, a rezultat niepewny. Zrobić kosiska, wyklepać wszyskie porządne ostrza, przygotować ostrza do nauki klepania, zaplanować wszystkie zajęcia teoretyczne i praktyczne…
Zaczęliśmy w sobotni poranek. Pogoda postanowiła nas postraszyć, więc na pierwszy kawałek teoretyczny (o ostrzach) schroniliśmy się w domu…
Później deszcz zniknął, więc mogliśmy przenieść się na podwórko i bez dalszych przeszkód kontynuować dywagacje o ostrzach…
… a następnie płynnie przejść do nauki klepania:
Jak już każdy postukał młotkiem i popsuł co było do popsucia, zarządziliśmy przerwę obiadową. O ile mnie pamięć nie myli posililiśmy się leczem warzywnym zmieszanym z dużą ilością Agnieszkowej jajecznicy i zapewne jakimś piwem z browaru w Broumovie.
A co może być lepszego po obiedzie niż spacer? Tym razem spacer figurował w planie zajęć, bo jego celem było znalezienie surowców do budowy kosiska.
A skoro surowce już mamy, to czas zabrać się za kosisko. Na ochotnika do przymiarek zgłosiła się Agata, a więc wyjedzie ze swoim kosiskiem. A na razie…
I tak w zasadzie skończyła się sobota. Wieczorem przy suto zastawionym stole obejrzeliśmy jeszcze kilka filmów o koszeniu, posłuchaliśmy kilku historii a potem grzecznie udaliśmy się na spoczynek.
A rankiem, po szybkim śniadaniu, od razu przystąpiliśmy do zajęć praktycznych. Podzieleni na pary szlifowaliśmy poszczególne elementy: na początku sam ruch, potem z kijem, wreszcie z założonym ostrzem, a całkiem na końcu wszystko to wzbogacone o kroki… (filmiki są, ale trzeba je wydłubać, więc obiecuję uzupełnić później)
Koło południa krótka przerwa na lunch i…. TRAWA!!! (filmiki też będą)
Wszyscy spisali się znakomicie, jestem pod wrażeniem efektywności naszych metod szkoleniowych 😉 Na zakończenie jeszcze słów parę o bush blade…
I pomału się żegnamy! Niektórzy już przygotowują listę zakupów i śnią o skoszonych hektarach…